poniedziałek, 21 listopada 2011

Sanktuarium 3D - Porażka w trzech wymiarach


,,Producent Resident evil i Sillent hill przedstawia: Sanktuarium 3D” – taki oto napis można znaleźć na plakacie omawianego filmu. Przyznam, że już samo to zdanie zachęciło mnie do wybrania się na ten właśnie seans. Nie powiem jednak, żebym szedł na Sanktuarium bez lęku. Owszem, obawy były, nie spowodowane opisem producenta, lecz dopiskiem „3D”. Obawy nie do końca bezpodstawne, ponieważ nie przypominam sobie, żeby w ostatnim czasie wychodziły dobre produkcje trójwymiarowe (nie biorę pod uwagę filmów animowanych). Z reguły sprawa wygląda tak, że „efekt przestrzenny” stanowi maskę, odwracającą uwagę od błędów i słabizn, które atakują biednego widza. Po kilku chwilach wahania, postanowiłem, że trzeba to obejrzeć, w końcu coś, co wyszło od producentów Resident evil i Silent hill musi być, co najmniej, niezłe. Jakże się myliłem…

Sadowiąc się wygodnie w kinowym fotelu ciągle łudziłem się, że dopisek oznaczający trójwymiarowe wrażenia nie okaże się chwytem, którego jedynym celem jest przyciągnięcie widzów na marny film. Parę minut projekcji wystarczyło, by nadzieja przemieniła się w czarną rozpacz. Sanktuarium 3D jest tworem tak tragicznym (zarówno w koncepcji, jak i wykonaniu), iż miejscami przemienia się w beznadziejną komedię. Zaczynam się głęboko zastanawiać nad tym, czy w obecnych czasach nie ma już osoby, która potrafiłby zrobić dobry film grozy.
Głównym bohaterem filmu jest Brian Karter. Dostaje on w spadku po swojej matce Sanktuarium Boskiej Nadziei. Jest to dawny klasztor mnichów zaadaptowany (przez matkę Kartera) na klinikę badającą i zwalczającą uzależnienia. Brian, po namowach znajomych, postanawia pojechać razem z nimi, by bliżej przyjrzeć się odziedziczonej posiadłości. Wypadałoby wspomnieć, że w Sanktuarium odbywały się mroczne i absurdalne eksperymenty, które spowodowały powstanie nowych symbiotycznych organizmów – Nałogów – istot odseparowanych od nosicieli. Co ciekawe, owe stwory rodzą się tak samo jak dzieci i nawet po opuszczeniu ciała swojego żywiciela są z nim ściśle związane… Uderzysz Nałóg – poczuje matka, uderzysz matkę – poczuje Nałóg. Proste, prawda? Zastanawiacie się jak takie coś może wyglądać? Zdradzę Wam tę tajemnicę. Otóż przypominają one normalne dzieci, jedyne co odróżnia je od ludzi to: ciągłe syczenie, ciemna twarz (wygląda tak, jakby umorusały ją w węglu) i krótkie, dziwne macki (wychodzące z ust) – właśnie za ich pomocą zabijają swe ofiary. Co ważne, w filmie (zwykle przed czyjąś śmiercią) pojawiają się chmary świetlików. Niespodzianką okazuje się fakt, że te owady oraz Nałogi stanowią jedność. Co mam przez to na myśli? W pewnym momencie widzimy jak ciała „strasznych dzieci” rozpadają się na setki dużych świetlików. Niestety, do tej pory nie mam pojęcia dlaczego takie coś uwidziało się twórcom. Póki co, to wszystko, jeżeli chodzi o omówienie spraw, które, teoretycznie, mają nas przerażać.

Tak więc, nasz bohater wraz z wiernymi towarzyszami, zgodnie z założeniami Mistrza Gry, trafia do klasztoru – Sanktuarium. Na spotkanie wychodzi im kobieta, która od lat opiekowała się tą posiadłością i, oczywiście, wszyscy widzowie już wiedzą, że jest z nią coś nie tak. Jednak, jakimś dziwnym trafem, bohaterowie tego nie dostrzegają i lgną do niej jak pszczoły do miodu. Kobieta oprowadza ich po budowli, opowiadając pokrótce historię tego budynku. Być może wszystko byłoby pięknie, gdyby nie pojedynczy świetlik, który tak bardzo wszystkich zafascynował, że pobiegli za nim, znajdując przy tym tajne wejście do podziemi…
Można by pomyśleć, że to przecież początek i akcja na pewno z rozmachem posunie się do przodu. Niestety, muszę Was rozczarować, im dalej zagłębiamy się w fabułę, tym trudniej jest nam uwierzyć, że kupiliśmy bilety na ten właśnie seans. Wystarczy jak powiem, że przez resztę filmu nasi nieszczęśnicy błądzą po tunelach, rozpaczliwie szukając wyjścia. Niektórzy, co jakiś czas, napotykają Nałogi, które w zamyśle reżysera powinny nas straszyć. Potwory jednak zamiast przerażać wzbudzają żal i smutek.

Poznani przez nas bohaterowie zaciekle szukają drogi wyjścia, krążąc po niekończących się krętych korytarzach i mrocznych pomieszczeniach, co okazuje się niezwykle trudnym zadaniem. Nie dość, że liczebność towarzyszy Kartera systematycznie się zmniejsza (poszczególne osoby umierają w różnych odstępach czasowych i każdy w ten sam sposób), to jeszcze odkrywają straszną prawdę dotyczącą Sanktuarium Boskiej Nadziei, co dodatkowo obniża ich morale i odporność psychiczną. Dzieje się tak do momentu, gdy przy życiu pozostają tylko główny bohater i jego była dziewczyna. Właśnie w tym momencie człowieka zalewa krew… Przez blisko godzinę przyglądamy się jak uwięzieni ludzie nie potrafią znaleźć wyjścia (wszystkie drzwi i bramy są pozamykane) tylko po to, by na koniec zobaczyć ich piękną ucieczkę... Nagle wszystkie drzwi stają przed nimi otworem, a korytarze mają tylko jedną drogę – ku wolności. Człowiek patrzy, a szczęka samowolnie opada do samych kolan.

Główny wątek fabularny rozgrywa się w podziemiach klasztoru, po których krążą uwięzieni bohaterowie. Mamy więc okazję popodziwiać korytarze wydrążone w litym kamieniu i niewielkie pomieszczenia (bardziej przypominające średniowieczne lochy niż klasztorne piwnice) poprzerabiane na surowe sale operacyjne. Widać jednak wyraźnie, że nie odbywały się tam legalne praktyki lekarskie. Świadczy o tym wystrój, który mnie osobiście skojarzył się z salami tortur. Wszędzie wiszą łańcuchy, w niektórych salach można dojrzeć dziwne ustrojstwa, do których przypinano pacjentów, a całości dopełniają porozrzucane wszędzie kartoteki "królików doświadczalnych" oraz słoje zawierające przeróżne rzeczy. Gdyby do tego dołożyć ciekawą linię melodyczną, to mogłoby być naprawdę groźnie... Twórcy Sanktuarium 3D nie postarali się nawet w tej dziedzinie, piszę tak dlatego, ponieważ nie pamiętam ani jednego motywu muzycznego. Wniosek z tego taki, że linia melodyczna nie zachwyca. Przecież gdyby było inaczej, to w umyśle zostałby po niej choćby ślad.

Podsumowując, naprawdę nie ma takiej rzeczy, która by zachęcała do zobaczenia Sanktuarium 3D. Aktorzy grają sztywno, fabuła jest naciągana, muzyka… nie pamiętam, żeby zachwycała… Niby Horror w 3D, ale… no powiedzcie sami, co to za film grozy, gdzie najstraszniejszym momentem jest pękająca gumowa piłka i co to za trójwymiar, skoro bez problemów da się oglądać seans nie założywszy specjalnych okularów? Jak dla mnie, ten film to jeden wielki kicz, na który szkoda czasu oraz wydanych pieniędzy.

Krystian "Anansi" Citowicki


Felieton pierwotnie ukazała się na portalu Efantastyka.pl


Tytuł oryginalny: Hidden 3D
Tytuł polski: Sanktuarium 3D
Producent: Don Carmody, Alessandro Verdecchi, Danny Rossner, Andre Rouleau, Andrea Marotti, Valerie d'Auteuil
Reżyseria: Antoine Thomas
Scenariusz: Alan Smithy
Dźwięk: Bruno Ventura, Fabrizio Bacherini
Zdjęcia: Benoit Beaulieu
Montaż: Yvann Thibaudeau
Rok produkcji: 2011
Czas trwania: 80 minut

sobota, 12 listopada 2011

Wywiad z Andrzejem Pilipiukiem


Krystian Citowicki - 09.11.2011 r. Ta data wyznacza oficjalny dzień premiery Twojej najnowszej książki "Aparatus". Mógłbyś pokrótce opowiedzieć nam, co kryje się pod tym tajemniczym tytułem?

Andrzej Pilipiuk - Tytułowe opowiadanie to historia bardzo zagadkowego urządzenia.

K.C - Czego, jako czytelnicy, możemy się spodziewać sięgając po tę pozycję?

A.P - To zbiorek ośmiu opowiadań, ciut grubszych niż te, które dotychczas pisałem. W większości na poważnie choć czasem z elementami humorystycznymi. Mamy tam zatem opowieść o ukrytym we Lwowie wynalazku mogącym zmienić losy świata, historię stworzoną na kanwie legend starowierców i opowiadanie o ponurych skutkach nieuctwa. Popłyniemy na arktyczny archipelag, dowiemy się czym jest Szkopojad, spotkamy Adelajdę – księżniczkę wiewiórek, poznamy kulisy wybuchu pierwszej wojny światowej...

K.C - Jestem jedną z wielu osób, która zna większość Twoich dzieł. Czy zagłębiając się w lekturze "Aparatusa", mamy szansę spotkać bohaterów z poprzednich książek lub opowiadań?

A.P - Pojawi się ponownie doktor Skórzewski. Ale wprowadzam też parkę nowych – mam nadzieję sympatycznych bohaterów, którzy zagoszczą w trzech opowiadaniach. I zapewne w następnych, nad którymi dopiero będę pracował.

K.C - Zwykle nie podpieram się Wikipedią, ale w tej kwestii muszę. Otóż Wikipedia twierdzi, że masz w przygotowaniu zbiór opowiadań, który nazwiesz "Dzwon Wolności". Nie pamiętam żebyś wspominał o takim tomiku, zastanawiam się nawet czy ta informacja jest prawdziwa. Pomożesz mi rozwiązać tę zagadkę?

A.P - No cóż – faktycznie tak początkowo miał się nazywać ten zbiorek. Ale grafik zrobił cudny obrazek pasujący do innego opowiadania, to się koncepcję tytułu zmieniło...

K.C - Jesteś jednym z nielicznych, polskich autorów, którzy cieszą się niesłabnącą popularnością. Można powiedzieć, że Twoje książki przyciągają tłumy. Jak się na to zapatrujesz? Czy na co dzień ludzie rozpoznają Cię na ulicy, prosząc o chwilę rozmowy lub autograf?

A.P - Czasem się przytrafi, na szczęście nieczęsto. Nie gonię za sławą. Cieszę się jednak, że po latach nikłych nakładów polska fantastyka przestaje być literaturą niszową i że mam w tym swój udział...

K.C - Książki, które piszesz są prawdziwym fenomenem. Mówię tak, ponieważ czytają je nie tylko wielbiciele gatunku, ale także osoby, które nie przepadają za fantastyką. Jak uważasz, dlaczego tak się dzieje?

A.P - Piszę fantastykę bliskiego zasięgu. Pogranicza gatunku. Stężenie SF czy realizmu magicznego nie jest w mojej prozie szczególnie silnie. Wielbicielowi gatunku to nie przeszkadza, a wróg fantastyki taką ilość, zwłaszcza dobrze wplecioną w fabułę, jeszcze jakoś przełknie. Staram się pisać takie książki, jakie sam chciałbym przeczytać. I chyba zdołałem się wstrzelić w gusta. Są ludzie, którzy szukają czegoś podobnego do poduszki. W dodatku wszedłem w niemal opróżnioną niszę ekologiczną. Nurt główny obumiera. Jego czytelnicy, by mieć książki z sensowną fabułą i normalnymi bohaterami, coraz częściej sięgają po fantastykę.

K.C - Skoro jesteśmy już przy Twoich dziełach, to musimy porozmawiać o Wędrowyczu. Nie będę powielał pytań typu: „Jak zrodził się ten bohater" itp., ciekawi mnie coś innego. Kiedy w tłumie padnie nazwisko Pilipiuk, to od razu da się słyszeć szmer "to ten od Wędrowycza". Niestety (lub stety) czytelnicy przyczepili Ci łatkę "Pilipiuk = Jakub Wędrowycz". Czy taki stan rzeczy na dłuższą metę nie staje się męczący? Próbujesz jakoś z tym walczyć?

A.P - To złożony problem. Na plecach Jakuba wyjechałem na szerokie wody. Dzięki temu, że ludzie pokochali tego dziadygę, mogłem płacić kredyt mieszkaniowy etc. Nie wypada mi się teraz odciąć, powiedzieć, że „Wędrowycz zrobił swoje i może odejść”. Te sześć książek o jego przygodach to integralny element mojego dorobku, a skoro nie wstydziłem się tego napisać i opublikować, to teraz nie powinienem się wypierać. Z drugiej strony – napisałem szereg książek ewidentnie lepszych niż przygody zapijaczonego żula, a ludzie podchodzą do nich jak kot do jeża. I to trochę boli. Czy z tym walczyć i jak walczyć... Zacznijmy od tego, czy jest sens walczyć. Chyba nie. Piszę różnorodne rzeczy. Czytelnicy też są bardzo różni. Jeśli komuś podchodzi tylko Wędrowycz – mówi się trudno. Po drugie jak mam walczyć? Zaprzestać wznowień? Po co? Są ludzie, którym czytanie tego sprawia frajdę – czemu miałbym ich jej pozbawiać? Wędrowycz jest też niezłą przynętą. Masa czytelników moich poważniejszych powieści zaczynała od Jakuba. Dziadyga robi mi dobrą reklamę, pomaga łowić przyszłych wielbicieli... ;-)

K.C - Drążmy dalej sprawy związane z Jakubem. Wiem skądinąd, że póki co, nie planujesz porzucać tego bohatera i szykujesz kolejny tomik jego przygód. Pewnie nadejdzie taki czas, że będziesz chciał się z nim rozstać. Myślałeś już o tym? Masz jakiś pomysł na zdjęcie ze sceny niepoprawnego egzorcysty?

A.P - Sześć książek o Wędrowyczu to jak na razie 1/4 mojej pisaniny (opublikowany właśnie zbiorek opowiadań bezjakubowych pt. „Aparatus” to moja dwudziesta czwarta książka wydana pod własnym nazwiskiem). Z czasem te proporcje ulegną kolejnym zmianom. Za parę lat „Wędrowycze” będą stanowić może 10% mojego dorobku, może i to nie... ale ciągle będą odgrywać swoją pożyteczną rolę. Nie zamierzam go wykańczać (hm... swoją drogą zdaje się, że już wykończyłem – bo jest opowiadanie o śmierci Jakuba – ale piszę niechronologicznie). Nie będzie pojawiał się często – ale będzie.

K.C - Prawda, przypominam sobie, że było takie opowiadanie. Nasz bohater trafia w nim do piekła gdzie z czasem nawet diabły mają go dosyć. To udowadnia, że nie ma takiej sytuacji, z którą nasz „zapijaczony dziadyga” by sobie nie poradził.

A.P - Łukasz Orbitowski w swojej recenzji napisał o Jakubie „czy to Hitler, czy demon, nie ma poczwary, której nie załatwi bombą odpowiedniej mocy”. To trochę taka konwencja. Heros z każdej przygody wyjdzie cało, co najwyżej mniej lub bardziej sponiewierany...

K.C - Opowiedz nam, proszę, skąd wzięły się w Jakubie cechy, które bądź co bądź go charakteryzują. Chodzi mi o zadziorność, chęć do walki, odwagę, cynizm połączony z sarkazmem…

A.P - Chciałem, żeby Jakub był takim typowym archetypicznym chłopem z wiochy. Agresywnym, zadziornym, odpornym na próby ucywilizowania, trzymającym sąsiadów krótko. Twardym i nie do zdarcia. I zarazem troszkę takim szlachetką – warchołem, dla którego własna zagroda to twierdza, a wytaplanie namolnego urzędnika w gnojówce w sam raz rozprasza nudę popołudnia...

K.C - Czy ta postać została wymyślona od podstaw, czy też kluczowe cechy „pożyczyłeś” od kogoś, kto naprawdę istnieje?

A.P - Trochę wzorowałem Jakuba na kumplach mojego Dziadka – ale głównie zmyślałem.

K.C - Niedawno na podstawie Jakubowych książek został wydany rewelacyjny komiks ("Dobić Dziada") i fabularyzowana gra karciana, która daje nam możliwość wcielenia się w ulubionego bohatera. Te dwie pozycje były miłym zaskoczeniem dla fanów. Wiele osób zastanawia się nad tym, czy jest coś jeszcze w zanadrzu... Czym nas teraz zaskoczycie?

A.P - Były przymiarki do filmu – na razie utknęły na mieliźnie. Jest bardzo dobra karciana gra fabularna. Dumamy nad grą planszową. W Wojsławicach miejscowy rzeźbiarz, pan Maciek, już struga z drewna „wędrowyczaków”. Zobaczymy, co czas przyniesie... Gra komputerowa? Serial telewizyjny? Czemu nie...

K.C - Film wydaje mi się ciekawym pomysłem, który może zachęcić do zapoznania się z Twoimi książkami (może, aczkolwiek nie musi). Zrobienie dobrego filmu jest sztuką i często wizje autora kłócą się z wizjami reżysera, który chce narzucać własne pomysły (często poronione). Taka sytuacja niekoniecznie może wyjść na plus projektowi. Nie boisz się takiego obrotu sprawy? Istnieje scenariusz potencjalnego filmu?

A.P - Czytałem jeden scenariusz i wydawał mi się całkiem niezły. Niestety nie wypaliło... Ryzyko jest zawsze, ale mamy w Polsce obiecujących reżyserów – choć przeważnie zajmują się produkcjami off-owymi. Wystarczy wspomnieć takie filmy jak, „Manna”, „Wściekłe pięści węża”, „Syndykat sprawiedliwości” czy „Banzaj III – ostatnie życzenie mnicha”. Potencjał jest – oczywiście jak zwykle brak pieniędzy...

K.C - Zacząłeś też opowiadać o planszówce. Będę szczery i przyznam, że mam pewne problemy z wyobrażeniem sobie takiej gry. Jednak gdy spojrzymy na to przez pryzmat karcianki, wtedy możemy mieć nadzieję, że gra będzie godna uwagi.

A.P - Jest prototyp stworzony przez moją Żonę i Siostrę. Kilka tras do przejścia. Rzuca się kostką. Niektóre pola uśmiercają gracza – trzeba się wówczas cofnąć na pole oznaczone jako knajpa i zregenerować siły. Staraliśmy się, żeby całość wyszła maksymalnie jajcarnie...

K.C - Pierwszego kwietnia została puszczona plotka, informująca nas o pracy nad grą fabularną ściśle związaną z Jakubem. Niestety, plotka okazała się żartem - szkoda, ponieważ nie był to taki zły pomysł. Dlatego rodzi się pewne pytanie: czy zastanawiałeś się (tak na poważnie) nad wydaniem fabularnego Wędrowcza? Świat jest bogaty, bohaterowie i wrogowie też… więc mogłoby się udać.

A.P - Zasadniczo sądzę że może to być dobry pomysł – ale RPG to zupełnie nie moja działka. Trzeba oddać to w ręce fachowców.

K.C - Czy twórcy karcianki pomyśleli także nad kartą przedstawiającą samego autora?

A.P - Chyba nie. Może trzeba im to zaproponować?

K.C - Kartę można by nazwać „Wielki Grafoman”, byłbyś jednym z bohaterów.

A.P - Skoro jestem głównym sprawcą kłopotów, z jakimi boryka się Jakub, w grze ta karta np. podwajałaby liczbę wrogów biorących udział w zwadzie.

K.C - Byłoby ciekawie. Nie bez przyczyny przywołałem to określenie. Kto i dlaczego po raz pierwszy tak Cię nazwał? Ten przydomek dla wielu mógłby być przykry, a jak Ty go odbierasz?

A.P - Sam wymyśliłem i użyłem w opowiadaniu. I tak zarzucano mi grafomanię – więc zagrałem krytykantom na nosie, tytułując się Wielkim Grafomanem. I niech ich krew zaleje.

K.C - Całkiem niedawno wyszedł ostatni tom cyklu "Oko Jelenia" o tytule "Sfera Armilarna". Zadziwiłeś tym fandom, ponieważ spodziewaliśmy się siedmiu tomów, a wyszło sześć. Dlaczego skróciłeś ten cykl? Czyżby miały na to wpływ pomysły na całkowicie nowe serie?

A.P - Po prostu tak mi się zamknęła fabuła. Sądziłem, że zdołam osadzić akcję ostatniego tomu w Visby, ale gdy odwiedziłem Gotlandię, przekonałem się, że byłoby to niezwykle trudne. Szwedzi mają chyba silny uraz w stosunku do Hanzy – Muzeum Gotlandzkie ten temat nieomal pomija – jakby chciano wycenzurować 500 lat historii wyspy. Nie zdobyłem też żadnej wartościowej literatury naukowej, która pomogłaby mi dobrze ugryźć ten temat. Tam z pewnością w XVI wieku działy się ciekawe rzeczy. Spalenie miasta, upadek kantoru i długotrwała walka z zamuleniem portu. Upadek znaczenia Hanzy, na tym tle osobiste tragedie kupców, użeranie się z urzędnikami... To temat na całą sagę – problem w tym, że aby to napisać, trzeba by poświecić lata na studiowanie hermetycznych opracowań naukowych – o ile takowe w ogóle powstały...

K.C - Rozumiem, jednak czy istnieje szansa na spotkanie bohaterów z „Oka” w jakimś innym cyklu, czy też ostatecznie porzuciłeś ich losy?

A.P - Skoro ich nie wykończyłem to pewnie jeszcze się przydadzą.

K.C - Jakie masz plany wydawnicze na przyszły rok? Uchylisz przynajmniej rąbka tajemnicy?

A.P - Piszę opowiadania, które złożą się na kolejny zbiorek „bezjakubowych”. Skrobię kolejne opowiadanka o przaśnych polskich wampirach żyjących w PRL-u. One też powinny złożyć się w zbiorek. Gdy będę miał dwie książki na etapie przygotowania redakcyjnego, będę mógł solidnie posiedzieć w bibliotece i pogrzebać za materiałami do dwu kolejnych poważnych projektów. Na razie tajnych.

K.C - Co możesz powiedzieć na temat Polski i czytania. Nie jest tajemnicą, że coraz to mniej osób sięga po książki. Nie martwisz się, że z czasem będzie coraz trudniej pisaniem zarobić na chleb?

A.P - O tym, że coraz mniej osób sięga - słyszę od dzieciństwa. Jeśli chodzi o fantastykę jest zupełnie odwrotnie. Przez ostatnie dziesięć lat obserwowałem raczej wspaniały rozkwit rynku. Fenomen Harrego Pottera i olśniewające ekranizacje Tolkiena bardzo nam pomogły. Przełamały społeczne tabu otaczające nasz podgatunek. Masa ludzi zobaczyła, że fantastyka jest ok. Wykorzystaliśmy tę szansę. Co roku ukazywały się dziesiątki książek polskich autorów. Fenomenalnie rosły nakłady. Niestety, w tym momencie nastąpiła zapaść. Wejście VAT-u spowodowało tąpnięcie rynku o 1/3. Wzrosły koszta. Sporo wydawnictw zawiesiło nowe projekty. Wycofano się z wielu planów – zwłaszcza ucierpieli debiutanci, których książki na razie się nie ukażą. Podziękujmy „naszym” władzom.

K.C - Tak, VAT boli. Przykre jest to, że już przed jego wprowadzeniem kupowało się mało książek z powodu ich cen. Teraz kupuje się jeszcze mniej. Niestety zwykły szary czytelnik, idąc po wypłacie do księgarni, musi wybierać spośród swoich ulubionych autorów. Nie może pozwolić sobie na wszystko. Gdy wybiera, to jedno wydawnictwo/autor zyskają, natomiast drudzy stracą. Ceny książek powalają, zastanawiam się jednak, czy nie da się w jakimś stopniu temu zaradzić. Masz może jakieś pomysły?

A.P - Powiedzmy tak: wejście podatku VAT podbije ceny nieznacznie. Zyski aparatu państwowego z tego tytułu będą niewielkie. Natomiast konieczność zaliczkowania i inne skomplikowane procedury spowodują zamrożenie sporej ilości gotówki, co zmniejszy efektywność wydawców. Gdy zajdzie np. konieczność szybkiego dodruku, może się okazać, że brak na to funduszy albo trzeba na nie czekać... Dodatkowo wydłużył się obieg pieniędzy. Jeśli dodamy do tego bardzo kiepskie wyniki gospodarki i szybko rosnące bezrobocie, sytuacja robi się naprawdę nieciekawa... W takiej chwili władza powinna dać branży trochę luzu, ulg podatkowych, a zamiast tego mocniej dokręca się śrubę. Zaradzić... Przede wszystkim, uważam, że nasze władze nie powinny się zgadzać na wprowadzenie tego idiotyzmu. Są w UE kraje, które wybroniły się przed tym raz na zawsze. My, na próby narzucenia rozwiązań godzących wprost w naszą kulturę, zawsze mamy argument historyczny: tysiące bibliotek spalonych przez hitlerowców. Oskarżenie o powrót do praktyk nazistowskich skutecznie zamknęłoby gębę każdemu eurourzędasowi. Ale do ostrego bronienia polskich spraw potrzeba mężów stanu... Teraz jest już trochę za późno.

K.C - Wiele osób uważa, że praca pisarza jest łatwa, lekka i przyjemna. Jak to wygląda w rzeczywistości?

A.P - Jak z każdą pracą. Ile da się od siebie, ile wysiłku się włoży, tyle się uzyska w zamian. Na swoją obecną pozycję pracowałem ciężko przez piętnaście lat. Zaszedłem daleko, ale był to długi i mozolny marsz pod górę.

K.C - Czy pogodzenie rodziny z pisarstwem nie jest problemem? Twój zawód jest jednym z tych, w których liczy się systematyczność (goniące terminy, praca nad nowymi projektami, poprawki książek odesłanych przez wydawnictwo, korespondencja z fanami). Jak dajesz sobie z tym wszystkim radę?

A.P - Jakoś muszę. Bywa łatwiej i trudniej. Nie sądzę, by celibat był dla pisarzy dobrym rozwiązaniem...

K.C - Na koniec prosiłbym o kilka rad dla fanów, którzy, zafascynowani Twoją twórczością, próbują swych sił w tym trudnym zawodzie.

A.P - Po pierwsze – zanim się wpakują w tak niepewną przygodę, niech dobrze się zastanowią i zasięgną porady psychiatry. Jeśli naprawdę tego chcą, to muszą się nastawić na dziesięć lat naprawdę ciężkiej pracy, nim zobaczą pierwsze efekty. To ciężki kawałek chleba. Ale warto.

K.C - Bardzo dziękuję, w imieniu swoim i czytelników, za czas poświęcony na rozmowę.

A.P - Dziękuję.

Wywiad pierwotnie ukazał się na portalu Efantastyka.pl