poniedziałek, 12 grudnia 2011

Saga Zmierzch: Przed świtem. Część 1


Gdy pewnego pięknego dnia wchodziłem do ulubionego kina, moją uwagę przykuło kilka dziwnych zjawisk. Wszystko zaczęło się podczas wjeżdżania na drugie piętro, gdzie znajdują się kasy. Pierwszym zastanawiającym elementem był potworny hałas, na który składały się rozmowy, nerwowe chichoty oraz piski należące (w głównej mierze) do żeńskiej grupy widzów. Przeszedłem z trudem przez rzędy kolejek i skierowałem swe kroki ku sali numer sześć. Powoli uświadamiałem sobie, że te tłumy wybierają się na kolejną część przygód Edwarda i Belli. Z powyższych rozmyślań wyrwał mnie jeszcze potężniejszy, niż ten przy kasach – gwar – który dobiegał z trzeciego piętra. Była to kolejna partia widzów, nerwowo wyczekujących przy, o zgrozo, mojej sali, zajmując przy tym połowę korytarza. Pośród tłumu dziewcząt dało się dostrzec kilku mężczyzn... i wiecie co? Zrobiło mi się ich żal. Zachowywali się tak, jak gdyby nie do końca wiedzieli, gdzie są i co tu robią, niestety, duma nie pozwalała im się wycofać (skoro powiedziało się A, to należy powiedzieć też B). Wszystko miało miejsce 18 listopada – w dniu premiery filmu pt. Saga Zmierzch: Przed świtem, wchodzącego w skład cyklu Zmierzch, który powinien być jego ostatnią częścią. Twórcy zdecydowali jednak inaczej i, idąc za przykładem Harrego Pottera, podzielili Przed Świtem na dwa odrębne kawałki. Czy taki zabieg wyszedł im na dobre? Odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna: tak (sprawa wygląda gorzej, jeżeli weźmiemy pod lupę dobro widzów). Na potwierdzenie moich słów wystarczy fakt, że dzięki prostemu chwytowi podwoili swoje zyski – w końcu dwa filmy zarobią więcej niż jeden, prawda? Nie twierdzę tutaj, że podzielenie projektu na odrębne produkcje jest czymś złym. Takie rozwiązanie to świetny pomysł pod warunkiem, że pierwsza część pokaże wysoki poziom, a kolejna go utrzyma. Chcecie wiedzieć czy Przed Świtem było dość dobre? Ujmę to tak, poziom był – leżał sobie rozłożony plackiem na deskach.

Czwarta część sagi zyskała nowego reżysera, został nim Bill Condon znany z takich produkcji jak: Dreamgirls, Kinsey czy też Bogowie i potwory. Co ciekawe, poszczególne filmy z cyklu Zmierzch były reżyserowane przez różne osoby, natomiast scenarzysta pozostaje ten sam, ciągle jest nim Melissa Rosenberg. Wielu widzów wierzyło, że wraz z kolejną zmianą personalną ekranizacja zyska na wartości i wyróżni się na tle poprzednich części. Niestety, nadzieje i marzenia okazały się płonne, śmiem nawet twierdzić, że Przed świtem jest najsłabszym ogniwem cyklu. Nie zmienia to jednak faktu, że film zarobi na siebie, a wszystko za sprawą autorki – Stephanie Meyer, która wydała zgodę na ekranizację swoich powieści. Uważam tak dlatego, że do kina na cykl Zmierzch przychodzą przeważnie fani książkowego pierwowzoru. Najdziwniejsze jest jednak to, że niezrażeni niskim poziomem ekranizacji poprzednich tomów serii z niecierpliwością wypatrują wszelkich nowinek na temat kolejnych części, chociaż wiedzą o tym, że także będą słabe. Nie rozumiem tego i chyba nigdy nie zrozumiem.

Saga Zmierzch: Przed świtem rozpoczyna się w miejscu, gdzie większość filmów zwykle się kończy. Oto w pierwszych minutach projekcji, jesteśmy świadkami zaślubin wampira Edwarda z Bellą, które poprzedza kilka krwawych retrospekcji wybranka panny Swan. Widzimy w nich, jak bohater buntuje się przeciwko Carlisowi i próbuje smaku ludzkiej krwi. Na początku opowieść zaciekawia i to nawet dość mocno. Wszystko dzięki zastosowaniu swoistego rodzaju dramaturgii (szybkie i sprawne przeskoki pomiędzy poszczególnymi historiami) tylko po to, by końcowa retrospekcja rozczarowała. Widzimy w niej zbuntowanego wampira, stojącego w dziwnej pozie, z krwią spływającą po brodzie. Według mnie, twórcy pokazali nam ten obraz tak sztucznie, że mozolnie budowany dramatyzm mimowolnie przemienia się w komizm. Zresztą, nie jest to jedyna słaba i plastikowa scena w filmie.

Zdaję sobie sprawę z tego, że istnieje pewna grupa osób, która nie wie o czym jest ta część ekranizacji sagi. Specjalnie dla nich streszczę (w telegraficznym skrócie) fabułę. Mamy wampira i człowieka, którzy bardzo się kochają. W końcu dochodzi do ich zaślubin. Na weselu pojawia się wielu przyjaciół i znajomych obu rodzin, przychodzi nawet Jacob i co niezwykłe... ma on na sobie komplet ubrań. Zapewne wierne fanki niesfornego wilkołaka poczuły się tym faktem rozczarowane. Mnie natomiast, niezmiernie ucieszyło to, że nie muszę oglądać jego nagiego torsu. Edward, bez zbędnej zwłoki, zabiera swą małżonkę na miesiąc miodowy. Podróż trochę trwa, koniec końców, trafiają na nieznaną wyspę, która, jak się później okazuje, jest własnością Esme (żony Carlisa). Podczas pobytu w owym raju dochodzi do zbliżenia, dzięki któremu Bella (ku niezadowoleniu Edwarda) zachodzi w ciążę. Świeżo upieczony mąż podejrzewa, że płód nie jest zwykłym dzieckiem, ponieważ został on poczęty przez wampira i człowieka. Szybko okazuje się, że jego przypuszczenia są prawdziwe, przemawiają za tym takie oznaki, jak: nienaturalnie wcześnie występujące objawy ciąży i jej błyskawiczny rozwój. Akcja przenosi się z powrotem do domu Cullenów, gdzie wszyscy (z wyjątkiem Belli) ze strachem oczekują rozwiązania.

Tak, w skrócie, przedstawia się fabuła filmu. Jak to wygląda w rzeczywistości? Przyznam szczerze, że... nudno. Całość jest przegadana, a akcja... co ja mówię, akcji się tam nie uświadczy! Przez pierwszą godzinę mamy okazję poobserwować, jak to milutko nowożeńcom upływają dni na pięknej wyspie, a trzeba przyznać, że mijają niezwykle interesująco. Świeżo upieczeni małżonkowie przeważnie grają w szachy, resztę czasu wykorzystują na rozmowy i nieudolne próby uwiedzenia męża przez Bellę. Raz jesteśmy świadkami, jak pomiędzy zakochanymi dochodzi do stosunku, podczas którego Edward osiąga szczyt rozkoszy. Efektem dzikich harców jest zniszczona rama łóżka, której się trzymał. Nie cieszcie się jednak tą wizją, ponieważ scena liczy sobie ze dwie, czy trzy minuty, a potem znów grają w szachy.

Mam pretensje do twórców filmu. Nie pomyśleli oni o widzach, którzy nie znają papierowego pierwowzoru. Chodzi mi o to, iż w książce było jasno powiedziane, że Bella przebiera się w kuszącą bieliznę po to, by zachęcić Edwarda do seksu. W filmie nie ma o tym mowy. Widzimy tylko (w urywanych scenach), jak Bella co chwilę pokazuje się w nowej, mało erotycznej, bieliźnie. Osoba, która nie zna książki, patrzy na ekran z tępym wyrazem twarzy, gdyż nie zdaje sobie sprawy z tego, o co tutaj właściwie chodzi. W całym filmie jest więcej takich momentów, których bym nie zrozumiał bez znajomości papierowej wersji sagi.

Wiemy już, jak przedstawia się pierwsza godzina projekcji – nic szczególnego się nie dzieje. Jak wygląda ciąg dalszy? Ano, podobnie. Z tą tylko różnicą, że akcja przenosi się do domu Cullenów. Znów przez godzinę przysłuchujemy się rozmowom i teoriom dotyczącym „cudu”, który przecież nie powinien zaistnieć, i rozważaniom mającym na celu wymyślenie sposobu na przekonanie Belli do aborcji. Bo przecież ciąża to zło, w szczególności, jeżeli ojcem jest wampir.

Właśnie w rodzinnym domu Edwarda dochodzi do wymiany zdań, która zasługuje na wręczenie statuetki.
Ta genialna wypowiedź (dotycząca ciężarnej Belli) wyszła z ust Jacoba i była wymierzona w przyszłego ojca. Otóż, wilkołak odkrywczo rzuca w wampira stwierdzeniem: To twoja wina! Cóż, chłopak Ameryki nie odkrył, ale i tak zasługuje na nagrodę. Nie będę opisywał, co działo się dalej, bo nie ma to najmniejszego sensu. Musiałbym przytaczać rozmowy, ponieważ w głównej mierze to z nimi mamy do czynienia. Chociaż nie, był element, który sprawił, że podniosłem się z fotela. Zebranie wilkołaków, podczas którego Sam (dowódca watahy) próbuje wymusić na Jacobie posłuszeństwo. Ta krótka scena, trwająca zaledwie parę minut, spodobała mi się do tego stopnia, że nie przeszkadzał mi nawet wilczy głos przerobiony na Dartha Vadera. Niestety, zaraz po tej akcji (nie wierzę, jednak była akcja!) znów trafiamy do domu Edwarda, w którym Bella ponownie tłumaczy dlaczego chce urodzić dziecko, a jej nowa rodzina znów próbuje ją od tego odwieść...

Raz podczas projekcji zbulwersowałem się, nie na fabułę, nie na grę aktorów (chociaż Bella i jej ciągle rozdziawione usta doprowadzały mnie do szewskiej pasji), lecz na bezmyślność rodziców. Pewna matka przyszła na seans z (tak na oko) dziesięcioletnią córką. Oglądały razem film, którego motywem przewodnim był seks i ciąża, nie wspominając już o takich rarytasach, jak krew serwowana w kubkach. Zamurowało mnie, gdy przeszły obok...

Wróćmy jednak do filmu. Raziło mnie kilka rzeczy, np. będąc na wyspie, Bella wdrapuje się Edwardowi na plecy i razem zeskakują z wodospadu. Twórcy filmu pragnęli dopieścić ten fragmentem za pomocą grafiki komputerowej... Z przykrością stwierdzam, że zrobili to tak nieudolnie, iż efekt końcowy wygląda plastikowo. Wielka szkoda, bo omawiana scena mogła być całkiem fajnym przerywnikiem.

Myślicie pewnie, że film nie podobał mi się pod żadnym względem. Zaskoczę Was. Były dwie, a w zasadzie to trzy, rzeczy, które muszę pochwalić. Tak, naprawdę. Zacznijmy od genialnej muzyki, która na długo zapadła mi w pamięć. W głównej mierze, to właśnie ona ratowała film. Muszę przyznać, że nic nie pobije kołysanki dla Belli, która pojawia się tuż przed napisami końcowymi. Drugą mocną stroną jest scenografia. Możemy popodziwiać uroki przyrody. Wyspa jest piękna, ocean niezwykły, a lasy niesamowite, niekiedy wręcz czujemy się tak, jakbyśmy byli razem z bohaterami w ich świecie. Ostatnia rzecz to zgodność filmu i książki. Nie zauważyłem większych odstępstw od papierowego pierwowzoru. Twórcy filmu Przed Świtem starali się trzymać tego, co napisała Stephanie Meyer. Owszem, znajdą się drobne błędy, lecz nie rażą (przynajmniej nie tak bardzo, jak odczuwalny brak niektórych fragmentów). Znam inne ekranizacje książek, jak choćby Miecz prawdy, które z dziełem pierwotnym łączy tylko bohater i tytuł.

Podsumowując, film to słabizna i nie da się tego ukryć. Prawda jest jednak taka, że (niezależnie od tego, co tu napiszę) wierne fanki i tak pójdą na niego do kina. Jeżeli natomiast nie określacie się mianem zaciekłych wielbicieli iskrzącego się Edwarda (tak, powinien błyszczeć w słońcu, o czym twórcy całkowicie zapomnieli!) i dziecinnego Jacoba, to z całego serca odradzam Wam tę produkcję. Szkoda Waszych pieniędzy, pospać możecie za darmo we własnym domu, a przynajmniej nie zmarzniecie podczas podróży do kina...

Krystian "Anansi" Citowicki


Felieton pierwotnie ukazał się na portalu Efantastyka.pl



Tytuł oryginalny: Twilight Saga: Breaking Dawn
Tytuł polski: Saga Zmierzch: Przed świtem
Producent: Wyck Godfrey, Bill Bannerman, Mark Morgan, Karen Rosenfelt, Isabelle Tanugi, Stephenie Meyer
Reżyseria: Bill Condon
Scenariusz: Melissa Rosenberg
Dźwięk: Carter Burwell
Zdjęcia: Guillermo Navarro
Montaż: Virginia Katz
Rok produkcji: 2011
Czas trwania: 120 minut