Od blisko ośmiu miesięcy z niecierpliwością oczekiwałem premiery Przebudzenia Lewiatana. Na bieżąco śledziłem wszystkie Fabryczne newsy w poszukiwaniu jakiejkolwiek wzmianki dotyczącej nowej książki autorstwa Jamesa S. A. Coreya. Jak nietrudno się domyślić, moje oczekiwania w stosunku do zapowiedzianej space opery były spore. W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień, kiedy nareszcie mogłem zanurzyć się w zimnych czeluściach kosmosu i przeżyć przygodę, na myśl o której włos jeży się na głowie, a emocje biorą górę nad racjonalnym myśleniem... Przygodę, która stanowczo zbyt sybko się kończy. Cieszy jednak fakt, że Fabryka Słów ma zamiar wydać także pozostałe tomy trylogii.
Jak już wspomniałem, oczekiwania miałem spore, na tyle, że z czasem przerodziły się w pewne obawy. Zastanawiałem się, czy książka sprosta mym wygórowanym wymaganiom. Przebudzenie Lewiatana okazało się jednak lepsze, niż mogłem sobie wymarzyć. Pozwolę sobie powtórzyć słowa Georga R. R. Martina: ta space opera skopała mi dupę.
James S. A. Corey stworzył dzieło wyjątkowe, co bez wątpienia może potwierdzić jego przyjaciel i mentor George R. R. Martin. Właściwie można nawet powiedzieć, że autor Gry o tron, który aktywnie uczestniczył przy pracy nad Lewiatanem, był beta testerem poszczególnych rozdziałów. Jednak czy mimo to możemy wierzyć Martinowi na słowo, że książka jest niesmowita? W tym konkretnym przypadku – tak, o czy sami się przekonacie w miarę zagłębiania się w treść lektury (pod warunkiem, że lubicie space opery).